Trzy tygodnie przed galą zadzwonił telefon. Artur Śmiejkowski z Inowrocławia nie zastanawiał się ani chwili. Zadebiutował na zawodowym ringu, stając naprzeciw doświadczonego rywala. W rozmowie z SportowyInowroclaw.pl wraca do tych wydarzeń – bez lukru, bez wymówek, z pełną szczerością.

SportowyInowroclaw.pl: Pamiętasz ten moment, kiedy zadzwonił telefon i usłyszałeś: „Masz walkę”?

Artur Śmiejkowski: Pewnie, że pamiętam. To było dosłownie trzy tygodnie przed galą. Zero zapowiedzi, żadnego „może coś będzie”. Po prostu: masz walkę. I wiesz co? Nie zastanawiałem się ani chwili. Są ludzie, którzy czekają 10 lat na taki telefon. Ja podjąłem decyzję w kilka sekund. Oczywiście – ekscytacja była ogromna, ale wiedziałem też, że mam bardzo mało czasu na przygotowania. I nie mówię tylko o fizycznej formie – trzeba było też ogarnąć licencję zawodową, papiery, całą tę otoczkę.

Co działo się w Twojej głowie w tych ostatnich dniach przed walką? Były nerwy?

Artur Śmiejkowski: Staram się nie nakręcać przedwcześnie. Skupiam się na tym, co mam zrobić: trening, regeneracja, przygotowanie. Ale nie da się całkiem wyłączyć emocji. One i tak Cię dopadną – i mnie dopadły w dniu walki. Pamiętam, że dopiero gdy jechałem na halę, do miejsca gdzie cutman mnie miał przygotować, to wtedy poczułem: dobra, to się dzieje naprawdę. Pojawił się lekki stres, ale nadal byłem w trybie „robota” – koncentracja i nic więcej.

Masz jakiś swój sposób na opanowanie nerwów przed wejściem do ringu?

Artur Śmiejkowski: Tak, ale to przyszło z czasem. Na początku kariery człowiek wszystko przeżywa mocniej. Dziś wiem, że do momentu rozgrzewki jestem spokojny, nawet lekko wyciszony. Dopiero jakieś 30 minut przed wejściem zaczynam się „odpalać”. Wtedy wchodzi adrenalina, ciało się rozgrzewa i wszystko się klaruje. Wtedy wiem, że jestem gotowy.

A sama walka? Co z niej pamiętasz? Czy to bardziej instynkt, czy pełna kontrola?

Artur Śmiejkowski: To może zabrzmi dziwnie, ale… nigdy nie pamiętam ciosów, które sam zadaję. Serio. Dopiero po walce, gdy oglądam nagranie, analizuję, co się faktycznie działo. W tym konkretnym starciu wiedziałem, że rywal spróbuje mnie zaskoczyć od razu, rzuci się w pierwszej rundzie po nokaut. Byłem na to gotowy.

Czułem się na ringu dobrze, wszystko czytałem – unikałem ciosów, nie dawałem się zamknąć w narożnikach. Praca nóg robiła swoje. Nawet jeśli linia ringu nie dawała mi komfortu, potrafiłem z niej wyjść. Myślę, że miałem większą kontrolę. Tylko że… no właśnie – nie wszystko zależy ode mnie.

Był moment, który zapamiętasz do końca życia?

Artur Śmiejkowski: Tak – wejście na ring. To jest ten moment, w którym wszystko znika. Nie widzisz już trybun, nie słyszysz hałasu. Słyszysz tylko swoje nazwisko i wiesz, że to już. Że właśnie teraz wychodzisz i ryzykujesz wszystko. Ale to nasze ryzyko – świadome. I dlatego to takie mocne.

Gdy ogłoszono werdykt… co poczułeś?

  „Nie poddawaj się. Rób swoje i walcz” – Mikołaj Grod mówi, jak sport kształtuje charakter

Artur Śmiejkowski: Nie byłem zaskoczony. Czułem, że przeciwnik zadał więcej ciosów. Punktacja? No cóż… Mam swoje przemyślenia, mój narożnik też – ale zostawimy to dla siebie. Jedno wiem na pewno: jeśli chcesz wygrać na ringu przeciwnika, musisz absolutnie dominować. Inaczej to zawsze będzie ryzyko.

Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy – czego Cię ta walka nauczyła?

Artur Śmiejkowski: Wszystkiego. To był dla mnie ogromny krok. Zacząłem trenować boks mając prawie 26 lat – późno, jak na ten sport. Wiedziałem, że nie mam czasu na długie budowanie rekordu amatorskiego. Musiałem wskoczyć na głęboką wodę.

I choć przegrałem, to… czuję się wygrany. Walczyłem z gościem, który miał kilkanaście zawodowych pojedynków – nie tylko w boksie, ale też w kickboxingu i MMA. A ja przygotowywałem się 3 tygodnie. Na dystansie, którego wcześniej nie znałem. I dałem radę.

A co powiedziałeś sobie już po wszystkim, kiedy emocje opadły?

Artur Śmiejkowski: „Zrobiłeś to, chłopaku.” To był ten moment. Wielu ludzi nie dawało mi szans – mówili, że nie przetrwam pierwszej rundy. Komentatorzy też stawiali na szybki nokaut. A ja wyszedłem i dałem walkę. Może nie wygrałem na kartach sędziów, ale wygrałem ze sobą.

Twoi bliscy byli przy Tobie?

Artur Śmiejkowski: Zawsze są. Mam swój dream team – oni są na każdej walce. I wiem, że niezależnie od wszystkiego – kibicują mi z całego serca. To daje siłę. Podczas przygotowań, po porażkach, w chwilach zwątpienia. Ich wsparcie jest nie do przecenienia.

Ostatnie pytanie: co ta walka zmieniła w Tobie?

Artur Śmiejkowski: Zmieniła wiele. Teraz wiem, że muszę pracować jeszcze ciężej, jeśli chcę utrzymać się w zawodowstwie. To już nie jest tylko pasja – to mój styl życia. Stawiam sobie nowe cele, analizuję wszystko, co jeszcze odstaje i chcę być lepszy – od siebie samego.

W dwa lata przeszedłem drogę od początkującego do zawodnika walczącego na dużej gali. Teraz nie mogę odpuścić. Muszę być gotowy, bo telefon może zadzwonić w każdej chwili. I wiem już, że chłopak z Inowrocławia może stoczyć walkę na wielkiej scenie. Teraz czas, żeby pokazał, na co go naprawdę stać.

Dziękujemy Arturowi Śmiejkowskiemu za szczerą rozmowę i poświęcony czas. Trzymamy kciuki za kolejne starty na zawodowej scenie i życzymy powodzenia w dalszej karierze. Będziemy śledzić każdy kolejny krok inowrocławskiego pięściarza.